|
Żeby nie było nam za nudno, tym razem moje zwierzątko się zatkało. Już wczoraj rano, wychodząc do pracy, wiedziałam, że wizyta u weta będzie. Tośka nie przyszła po swojego porannego orzeszka, a tak się dzieje tylko jak coś jej jest, a bobków było bardzo dużo, ale były strasznie malutkie i suche.
Mała dostała parafinę do pyszczka rano i miałam cichą nadzieję, że minie. Wysprzątałam kuwety, żeby mieć pogląd na sytuację po powrocie z pracy. I miałam. W kuwetach pusto, Tośka siedzi za kanapą (to jej miejsce jak jest obrażona albo cierpiąca), więc nawet nie zdejmowałam płaszcza, tylko zapakowałam zwierzę, po drodze zadzwoniłam do lecznicy i od razu włączone było leczenie (jedyne pocieszenie było takie, że śniadanie zniknęło, więc apetyt nie zniknął, co oznacza dość wczesną fazę zatoru). Lek na poprawę perystaltyki, 40ml kroplówki, rozkurczowy i wlew doodbytniczy z parafiny. Już w drodze do domu Tośka się ożywiła, zaczęła skubać sianko. W domu mnie solidnie otupała i schowała się znowu za kanapą, tym razem obrażona.
Dzisiaj rano były w kuwecie bobki, kolacja zjedzona, ale znowu na orzeszka nie przyszła. Jak wróciłam z pracy, dałam orzeszka, ale zjadła go tylko kawałek (ja przyszłam do niej, nie ona do mnie), więc znowu wet. Tym razem byłyśmy zapisane, bo przecież zator rzadko po 1 dniu mija. Powtórka z rozrywki, jeśli chodzi o leczenie. Teraz jesteśmy w domu, Tosieńka je kolację.
Jeśli będzie lepiej, mamy przyjść za dwa dni, jeśli nie, jutro.
Zaczynam powoli odnosić wrażenie, że moje malutkie zwierzątko po prostu lubi chodzić do weta i jak nie ma objawów z jednej strony, to sobie organizuje je z drugiej. Diabełek jeden kochany... |
|
Ostatnio zmieniony przez Agga dnia Wto 21:22, 05 Mar 2013, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|